Po poltorej godzinnie jezdzie, przeplynieciu promem ciesniny laduje w Ancud. Mala miescinka a posiada dwa dworce autobusowe: Municipial Terminal de Buses i Terminal Cruz del Sur. Od poczatku ludzie mowia mi, ze w weekend nie ma autobusow do Chepu. W necie znalazlem info ze jest jeden bus o 14:00, wiec w zimnie, wietrze i cholernie duzym upierdliwym deszczu laze od jednego kranca miasteczka do drugiego szukajac skad ten bus odjezdza. Kazdy podaje inna wersje wydarzen. Kiedy w koncu we wszystkich miejscach okazalo sie ze bus jest tylko w poniedzialki, srody i piatki (dwa razy dziennie, rano 6:30 i po poludniu 16:00, przejazd 1200 peso, odjazd z Rural Bus Station, Supermarket Bigger, pietro 3) bylem solidnie wkurzony. Przemoczony do ostatniej nitki, zmarzniety jak cholera, w dodatku nie wypalila opcja na ktora sie nastawilem, czyli plywanie kajakiem w Dead Tree Valley (powstala w 1960r. po tym jak tsunami wdarlo sie w lad i zalalo drzewa, mozna to ogladac do tej pory).
Poniewaz Ancud wywarlo na mnie zle wrazenie (tylko i jedynie z powodu deszczu:D), niewiele sie zastanawiajac, wracam na dworzec Cruz del Sur i kupuje bilet do Castro. Tutaj smieszna akcja. Kupujac bilet, proboje sil swoim lamanym hiszpaskim i zamiast zapytac na pcozatku czy facet mowi po angielsku, meczylem sie ja i on:D Po chwili facet nie rozumiejac mnie wogole spytal czy mowie po angielsku >> normalnie szok, po raz pierwszy w Ameryce Poludniowej mnie zapytano czy mowie po angielsku a nie na odwrot:D
14:30 laduje sie mokry do autobusu do Castro liczac, ze moze tam nie bedzie tak mocno lac.