Wstajemy znowu pozno bo o 14:00. Robimy wspolnie (tak, tez mialem w tym swoj udzial:D) pyszniutka jajecznice.
Po poludniu udajemy sie do Chinatown, jedziemy tam kolejka miejska, co ciekawe jest ona sterowana automatycznie, nie ma kierowcy. Wysiadamy na Pasar Seni.
Najpierw zagladamy do swiatyni hinuistycznej Sri Maha Mariamman Temple, niestety w wiekszosci jest zakryta rusztowaniami poniewaz podlega rutynowej (co 12 lat) renowacji.
Idac Chinatown czlowiek dopiero odczuwa co to jest upal i duchota. Ulice sa tutaj czyste i porzadne (ludzie nawet nie wiecie jak boli widok takich cudownych drog jakie tu maja, my nawet za 100000 lat takich nie bedziemy mieli). Codziennie kolo 15:00-16:00 pada tutaj istna tropikalna ulewa, hektolitry wody wala z nieba gorzej niz z prysznica. Wyglada to ciekawie, szczegolnie gdy sie patrzy z 30 pietra apartamentu i kiedy w budynki obok wala pioruny.
Pozniej wpadamy na Petaling Street, czyli jeden wielki bazar ze wszystkim i niczym. Kazdy ciagnie cie na swoje stoisko i proponuje przerozne towary za ceny nawet przystepne, a jak sie potarguje to juz wogole kilkukrotnie tansze niz w Polsce. Dominuja oczywiscie podrobki zachodnich marek, ale jest tez sporo innego chinskiego i nie tylko badziewia. Scisk i tlum przytlacza, ale jest ciekawie.
Na koniec wracajac przechodzimy kolo chinskiej ulicznej kuchni. Podziwiamy jak koles sprawnie na duzym ogniu gotuje rozne przysmaki. Po chwili podaje nam swoje narzedzie pracy i zacheca abysmy sprubowali pogotowac:D Markowi idzie sprawnie bo potrafi gotowac, mnie troche mniej, ale nikt mi nie zarzuci ze nie probowalem:D W ten sposob praktycznie sami zrobilismy sobie kolacje:D Jedzenie oczywiscie ostre, sprobowalem nawet z chilli:D W miedzyczasie podchodzi do nas mnich buddyjski i dajemy ofiare i drewnianego pojemniczka.
Po powrocie seans "Samych swoich" i spac:D