Spalem urywanie kilka godzin (remont dworca) do 06:30. Zaczalem sie zbierac i poszedlem na dworzec autobusowy. Mialem szczescie bo akurat o 08:00 byl odjazd autobusu do Tanah Rata (10,30 ringgita). Laduje sie do lekko zdezelowanego autobusu. Klima sprawia ze musialem ubrac polar. Mimo tego spalem blogo prawie cala trase, czyli ok dwoch godzin. Obudzila mnie dopiero szalona jazda kierowcy na zakretach. Przez ostatnie 15km wchodzil w zakrety po 45-90 stopni z pelna predkoscia.
O 10:10 bylem na miescu. Pierwsze co daje sie zauwazyc >> nie jest goraco, na poczatku nawet lekko chlodno, a potem po prostu cieplo. Krece sie chwilke po miescie, zostawiam plecak w jednej z informacji turystycznych. W drugiej lapie mala mapke okolicy. Wynieram na start trase 9 przez dzungle, kolo wodospadow Robinsona. pola herbaty zostawilem sobie na pozniej.
Oczywiscie, na poczatku myle droga i dochodze do jakiegos szpiatala. Tam dopiero straznik pokazuje mi mala odnoge od glownej drogi, ktora prowadzi do szlaku 9.
Poczatek spokojny, nawet wyrobiono sciezke plytkami. Sam wodospad nie robi specjalnego wrazenia. Ale dzungla zaczela sie zageszczac i zniknela utwardzana sciezka. teraz trzeba bylo isc udeptanym, coraz wezszym szlakiem. Odglosy natury az ogluszaly: malpy, ptaki, cykady, jakies syczenia, chrzakania, piski. W pewnym momencie przez sciezke przepelzl mi waz. Zdazylem tylko dostrzec ze byl szary i mial niebieski ogon. Co jakis czas trase blokowaly powalone drzewa. Mimo ogromnej wilgoci, gestosci roslin, temperatura byla znosna. Jednak wysokosc n.p.m. ma znaczenie. po godzinie potezne drzewo tak zawadzalo trasem ze nie jak obejsc, a ja stwierdzilem, ze dzungli jeszcze doswiadcze., wiec na dzis dosc. Wrocilem w 45 minut, caly mokry i zdyszany (teraz bylo pod gorke).
W trakcie powrotu spotkalem rodzinke Malajow na wycieczce. Chwilke pogadalismy, facet mnie zaskoczyl wiedza nt. powodzi w Polsce.
W miescie usiadlem razem z lokalesami przy ulicznym jedzonku. Zamowilem spora porcje nasi goreng za 4 ringgity. Musze przyznac, ze do tej pory zero problemow z zoladkiem, a nawet mniej odczuwam ostrosc potraw.
Po odpoczynku przejrzalem mape w poszukiwaniu tego po co tutaj przyjechalem >> pol herbaty. Byla za miastem jakies 3-3,5km. No to ruszylem z werwa na piechote. Po jakis 2 km zaczelo padac. Wystawilem reke aby zlapac stopa. Po sekundzie stanal starszy facet ze zdezelowanym Daihatsu. Podwiozl mnie w 5 minut podczas ktorych jadaczka mu sie nie zamykala:D Malo co zrozumialem, bo mieszal slowa angielskie i malajskie, ale mowil cos o tym, ze Polska dokopala Rosji. Milo:D Na koniec przy wysiadc spadly mi okulary przeciwsloneczne czego nie zauwazylem. I tak to zdolny mlody pan Dluzynski stracil nie pierwszy i nie ostatni raz cos podczas podrozowania.
Musze przyznac, ze widok od poczatku zapiera dech w piersiach. Czlowiek przegladajac zdjecia, nabiera jakiegos wyobrazenia o tym miejscu, ale rzeczywistosc to skorygowala, tym razem na cos bajecznie lepszego. Po deszczu swieze powietrze, czuc mokra zielen, po horyzont pola uprawne herbaty podzielone w nieforemne formy majace ulatwic zbieranie lisci. W oddali widac domki pracownikow, fabryke, sciezki. Istna bajka, troche jak Hobbiton Tolkiena. Jak to zawsze w takich momentach, czlowiek patrzac na takie piekno, przelatuje poprzez swoje wspomnienia. Mnie az polecialo kilka lez, ale czulem jej obecnosc wyraznie przy sobie. Przez lzy usmiechnalem sie do siebie i wpadlem na godzine w kontemplacje tego cuda.
W drodze powrotnej poszedlem na latwizne i lapalem stopa. Machnalem dwa razy reka i do centrum podwiozla mnie rodzinka Szwajcarow, ktorzy wynajetym autem kreca sie po Malezji. Szybko potem kupilem bilet powrotny do Ipoh za 12 ringgitow, na 18:00. Znowu prawie cala droge spalem. Kiedy dojechalismy do Ipoh, na jakiejs nieznanej stacji kierowca kaze mi wysiadac. Ja oburzony mowie, ze to nie moj przystanej, ze jade do konca, w okolice dworca kolejowego. On uparcie twierdzi, ze koniec trasy i wysiadka, dworzec ponoc jest obok. Okazuje sie, ze sku*****n wysadzil mnie na obrzezu miasta, kilka kilometrow od stacji kolejowej, na dodatek zaczal padac dosc solidny deszcz. Jedyna opcja w tym momencie (daleko, ciemno, pada deszcz, nie znam miasta i ludzi) byla taksowka. Sukinkot nie chcial sie targowac, podobnie inni. Zgrzytajac zebami ze zlosci zgodzilem sie (potwierdza sie moja nienawisc do tej nacji szatana). I rzeczywiscie, stacja okazala sie byc dosc daleko, a droga byla dosc zawila.
Na dworcu tymczasem kolejny zonk. Nie bylo juz miejsc w pociagu do Hat Yai. Nastepny dopiero w nocy nastepnego dnia. Poniewaz nie usmiechala mi sie kolejna noc na dworcu i kolejny dzien w plecy (wszystko co bylo tutaj do zobaczenia, zobaczylem), poprosilem o inna opcje. Kupilem za 20 ringgitow bilet do Butterworth, a stamtad przesiadka do Hat Yai. Okazuje sie, ze w Butterworth mialbym okolo 8 godzin czekania, a do Hat Yai dojechalbym w nocy. Nowy kraj, nowe miasto, ktorego nie znam, noc na dworcu>>znowu niezbyt mi to odpowiadalo. Poza tym poludnie Tajlandii nie ma opinii najbezpieczniejszego miejsca (Tajlandia zagarnela te rejony od Malezji, mieszkaja tam glownie muzulmanscy Malajowie, ktorzy walcza o powrot tych rejonow do Malezji). Popatrzylem na mape i zauwazylem, ze Butterworth to wypadowka na wyspe Penang. Mysle sobie, ze w sumie skoro i tak zle, i tak nie dobrze to skorzystam i skocze do Georgetown na jeden dzien. Do Hat Yai pojade najwyzej jakims autobusem albo pociagiem.
Tak sobie siedzac na karimacie na podlodze dworca podchodzi do mnie na oko 20-paro letni Malaj. Zagaduje plynnie po angielsku. Nazywa sie Shaiful i okazuje sie miec 34 lata (po ludziach w tym rejonie ciezko okreslic wiek). Gadamy sobie milo przez okolo godzine o Polsce, Malezji, roznicach miedzy nimi, o studiach, pracy, podrozach itp itd. Wymienilismy sie kontaktami i kazdy poszedl w swoja strone. A do pociagu jeszcze dwie godziny:/